Menu
Menu
Stowarzyszenie Wolnych Chemików
fot. Lilianna Anna Leń

Stowarzyszenie Wolnych Chemików

Przed laty w Parku Szczytnickim wysadziłem drzewo. Nie był to akt terroru ani wybryk chuligański, tylko w wynik dociekliwości naukowej i pasji poznawczej oraz intensywnej lektury książek przeznaczonych dla młodzieży.

Po eksplozji, mimo iż miałem dwanaście lat i sprawowałem funkcję prezesa Stowarzyszenia Wolnych Chemików, nie udało mi się utrzymać poznawczej neutralności i pozostać w miejscu zdarzenia. Zerwałem się do ucieczki wystraszony potężnym hukiem, ale i dumny z przeprowadzonego eksperymentu. Mimo że pióropusz eksplozji nie wydał mi się tak spektakularny jak w filmach wojennych, jednak pochyłe drzewo, pod które podłożyłem ładunek, osunęło się do wody całkowicie.

Gdy wróciłem następnego dnia mogłem spokojniej obejrzeć rezultat, oraz uspokoić się co do widma niepożądanych konsekwencji, których trochę się jednak obawiałem. Tymczasem było całkiem pusto i bezludnie, bez oznak by ktoś zaniepokoił się głośną eksplozją i zauważył jej rezultat.

Kolegom, w których asyście wróciłem na miejsce, a byli to pozostali dwaj członkowie Stowarzyszenia Wolnych Chemików, miałem do okazania miejsce eksperymentu – okazałą wyrwę i ukruszone u korzeni drzewo, wystarczająco duże, aby uwiarygodniało opowieść o skali eksperymentu.

Co do samego Stowarzyszenia Wolnych Chemików – którego powstanie przyczyniło się nie tylko do tego, ale także wielu innych eksperymentów chemicznych – wyłoniło się ono w wyniku zderzenia kilku inspirujących lektur oraz rodzącego się we mnie przekonania, iż nie warto pozostawać tylko czytelnikiem, lecz trzeba mieć własne przygody. W starym podręczniku do historii zafascynowała mnie wzmianka o wolnych węglarzach, którzy niegdyś, ukryci w głębokich kniejach opanowali kunszt wypalania z drzewa węgla i smoły. Dzięki swojej umiejętności nie potrzebowali słuchać żadnego władcy i mogli palić ogniska w lesie – słowem, byli wolni i samodzielni. Z kolei myśl o stowarzyszeniu zaczerpnąłem z „Chłopców z Placu Broni”, książki, której bohaterowie stworzyli w szkole sekretny związek zbieraczy kitu. O wszystkim jednak przesądziła inna, wówczas najważniejsza w zestawie lektura. Książka, którą otrzymałem od mamy w nagrodę za niesprawianie kłopotów wychowawczych. Była to pozycja edukacyjna przeznaczona dla miłośników zgłębiania tajników świata nauki. Miała tytuł „Między zabawą a chemią” i po prostu się z nią nie rozstawałem, wielokrotnie, i trzeba powiedzieć, ze wzrastającym zrozumieniem czytając. Wcześniej miałem już „Między zabawą i fizyką” i mama mogła zaobserwować z jakim zapałem, a nawet systematycznością wykonuję różne ćwiczenia objaśniające prawa fizyki. Kiedy więc w jej ręce wpadła podobna pozycja, zakupiła ją – myślę – bez wahania, i też bez dogłębniejszego zajrzenia do środka. Inaczej zauważyłaby te liczne z jej ustępów, które z powodzeniem mogłoby się znaleźć się w poradniku dla dynamitarda. Wkrótce rozdziały dotyczące prochu, nitrogliceryny, dynamitu, magnezji, bawełny strzelniczej, a także mieszania kwasów i robienia wody królewskiej należały do moich ulubionych, Czytałem je wielokrotnie zanim przeszedłem do czynów i odważyłem się pójść do sklepu z odczynnikami chemicznymi. Sklep taki znajdował się na wrocławskim rynku tuż obok księgarni muzycznej. Panował w nim bardzo tajemniczy półmrok i cisza, zazwyczaj nie było nikogo, a w szafkach i oszklonych witrynach ustawione były butle z brązowego szkła, mieszczące niezbędne do wszelkich doświadczeń substancje.

Przeliczyłem posiadane środki i z żalem uświadomiłem sobie, że nie wystarczą, by przeprowadzić wszystkie interesujące mnie doświadczenia. Tak więc częściowo z powodów ekonomicznych, częściowo towarzyskich, uzbrojony w cenne know how i odwołania do argumentów literackich i historycznych, zacząłem namawiać kolegów z klasy do założenia Stowarzyszeniu Wolnych Chemików. Kolegom podobała się nazwa ale propozycja wnoszenia składek już nie. Na tajnym spotkaniu założycielskim zjawiło się tylko dwóch kolegów, a i tak przebiegło ono burzliwie. Stowarzyszenie nie mogło się obyć bez prezesa wybranego przez większość, tymczasem każdy z kolegów pragnął zostać prezesem. Choć tę ich postawę przyjąłem jako jawną niewdzięczność, w końcu i nazwa i program działania, czyli przeprowadzenie możliwie największej ilości różnych doświadczeń z hukiem i eksplozjami pochodziły ode mnie, nie miałem wyjścia i zgodziłem się na losowanie. Wtedy los okazał się sprawiedliwy, i to nawet dwukrotnie. Najpierw wyciągnąłem najdłuższą zapałkę, a gdy koledzy oprotestowali wynik i powtórzyliśmy całą procedurę pod bardzo już wzmożonym nadzorem wszystkich obecnych, los ponownie wskazał na mnie. Tak więc całkowicie bezapelacyjnie zostałem prezesem. Po raz pierwszy i ostatni w historii SWCh udało się także zebrać składkę członkowską. Jeśli dobrze pamiętam, wynosiła ona po 40 zł.

W małej wytworni szkła laboratoryjnego przy ul. Ładnej zaopatrzyliśmy się w kolbę, probówki, kilka rurek i spiralnie skręcone szkło laboratoryjne o atrakcyjnym kształcie, choć nie znanym nam wówczas przeznaczeniu. Jak się później okazało, była to chłodnica do skraplania pary, niezwykle przydatna w bimbrownictwie. Używaliśmy tych szkieł do mieszania nadmanganianu potasu a także rozpuszczania różnych tuszy i atramentów w wodzie aby obserwować dyfuzję kolorowych cieczy rozmaicie mieszających się w naczyniach o różnych kształtach. Aby każdy się nacieszył przenosiliśmy aparaturę z domu do domu, a gdy ponawiane doświadczenia w końcu okazały się monotonne, przystąpiliśmy do innej działalności.

We wspomnianym już sklepie chemicznym w Rynku zakupiłem składniki: różne rodzaje saletry i trochę innych substancji umożliwiających domową produkcję kilku rodzajów prochu. Jeden z kolegów z mojego podwórka często przynosił ze strzelnicy sportowej małego kalibru łuski po nabojach. Atrakcyjnym podwórkowym zajęciem było napełnianie ich siarką zeskrobywaną z główek zapałek, albo karbidem walającym się na sąsiedniej budowie. Po zaślepieniu i położeniu na szynach, miedziane łuski wybuchały miażdżone kołami tramwajów. Gdy zostały położone na szynach wystarczająco gęsto, całkiem udatnie naśladowały wtedy serie z karabinów. Zaś w szczególnych momentach, gdy przez Sienkiewicza na odcinku między naszymi ulicami Górnickiego i Reja pojawiały się dwa tramwaje jadące w przeciwnych kierunkach, udawało się osiągać rezultaty wprost nadzwyczajne. Na tym odcinku Stowarzyszenie nasze odniosło pierwszy zauważalny sukces: mieszane przez nas substancje wybuchały znacznie głośniej od normalnych ładunków robionych przez podwórkowych kolegów.

[Prawdopodobnie jest to właściwy moment na przeprosiny kierowane do motorniczych tramwaju linii 17, którzy na trasie między ulicą Łukasza Górnickiego a Mikołaja Reja przyczyniali się do detonacji kilkudziesięciu naszych ładunków. W szczególności chodzi mi o pana, który zatrzymał tramwaj, dobył żelaznej wajchy do przerzucania zwrotnicy, i w mundurze tramwajarskim ścigał nas przez podwórka.]

Działalność na tym odcinku bardzo wzmocniła nasze więzi i dumę z bycia członkiem Stowarzyszenia, ale też przyniosła kłopotliwy rozgłos. Ingerencja dzielnicowego, a w jej efekcie obniżenie stopnia z zachowania na okres, wizja kuratora jakiemu będziemy podlegać, choć przejściowo stresujące i nieprzyjemne sprawiły jednak, że członkowie stowarzyszenia zaczęli być postrzegani z utrzymującą się estymą, i to nawet demonstrowaną przez kolegów ze starszych klas. Mimo tej rosnącej popularności, wizja wniesienia wysokiej składki studziła nowych zapaleńców. Nasze grono ciągle liczyło 3, a potem tylko 2 osoby.

Okoliczności te sprawiły, że trzeba było zaproponować nowy, bardziej wyciszony, ale nadal atrakcyjny program. Wybrałem więc przepis na proch odporny na wilgoć oraz lont niegasnący w wodzie. Miało to zupełnie praktyczną przyczynę: detonacje planowaliśmy teraz prowadzić w ustronnych miejscach, najlepiej w dalszym zakątku jakiegoś parku lub na ogródkach działkowych. Aby sprowadzić do absolutnego minimum prawdopodobieństwo pojawienia się niepożądanych świadków i związanych z tym kłopotów, należało działać nie tylko w odludnych miejscach, ale i podczas ulewnego deszczu.

W Parku Słowackiego, po prawej stronie szerokiej alei biegnącej od Muzeum Narodowego, stał fantastyczny martwy pień, sterczący na wysokość kilku metrów. Jego średnica prawie dorównywała wysokości. Wyglądał jak ząb trzonowy wypełniony niemal w całości wielką betonową plombą. Umieszczenie tam ładunku stanowiło ambitny cel i było bardzo kuszące. Nie doszło do tego z trzech powodów. Po pierwsze, lubiłem to drzewo i wyobrażałem sobie, że to jakiś prehistoryczny baobab, żal byłoby coś mu zrobić. Po drugie wybuch jaki sobie wyobraziliśmy miał być ogromny, więc na pewno nie przeszedłby w tym miejscu niezauważony. Po trzecie dysponując tylko tym, co jeszcze pozostało ze składki, trzeba było obrać cel, którego rozmiar byłby adekwatny do wielkości ładunku, jaki mogliśmy przygotować.

Jako miejsce naszych doświadczeń odpadły też działki nad Odrą, a to ze względu na działkowiczów. Jak wiadomo działkowicze są nieufni wobec obcych, a poza tym kręcą się nawet podczas deszczu. Tak więc rozsądek podpowiedział Park Szczytnicki, który był bardziej zarośnięty niż dzisiaj i w dni powszednie całkiem wyludniony. W gazetach wrocławskich często powtarzana była z dumą informacja, że to największy w Europie park w stylu angielskim. Nawet jeśli nie była to prawda, park był naprawdę rozległy i piękny. A na dodatek zazwyczaj pusty, cieszył się bowiem złą sławą ciągnącą się jeszcze od lat powojennych. Mimo że niedawno minęły obchody XX lecia powrotu Ziem Zachodnich do Macierzy, nadal krążyły opowieści o groźnych bandach grasujących w nim w ciemnościach, a nawet w biały dzień.

Wszystko to przemawiało za tym wyborem. Wytypowaliśmy miejsce w okolicy przepływającej przez park strugi i tworzonego prze nią malowniczego rozlewiska. Prowadzono tam jakieś roboty, rozkopano alejki, chwilowo usunięto ławki, karczowano zarośla i niektóre drzewa nabrzeże i brukowano granitową kostką. Czynności te jednak najwyraźniej zostały porzucone, wszystko było rozgrzebane i zupełnie nikt się tam nie kręcił, ani robotnicy, ani spacerowicze. W tym właśnie miejscu wybór padł na drzewo wyrastające krzywo z brzegu i niemal kładące się na wodę. Wyglądało, jakby zaraz miało się zsunąć, w płytkim rozlewisku leżały już pnie, które wcześniej złamały się lub osunęły z niewysokiego brzegu.

Przygotowanie ładunku wymagało dobrego zmieszania kilku rodzajów azotanów z węglem drzewnym. Trzeba to było robić stopniowo w bardzo małych ilościach, a to ze względu na realne zagrożenie wybuchem podczas ucierania. Na wypadek wybuchu, dla bezpieczeństwa ucieraliśmy proch malutkimi porcjami. Było to dużo trudniejsze niż napełnianie małych łusek przeznaczonych pod tramwaj. Wypełnienie metalowej puszki po kawie Marago (była to ulubiona kawa mamy, bardzo dogodna do naszych celów) trwało w nieskończoność. Kolegów to znudziło i pracę musiałem dokończyć sam. Dopiero po kilku tygodniach udało się napełnić puszkę niemal po brzegi, tak by zostawić tylko miejsce na bawełnę strzelniczą, uzyskaną przy użyciu waty i kwasu azotowego. Po zamknięciu, pokrywkę z otworem na lont dla pewności dodatkowo zalutowałem lutownicą pożyczoną od sąsiada naprawiającego telewizory. Chciałem, aby mimo niewielkiego rozmiaru, rozprysk ładunku nastąpił z odpowiednią mocą.

Zgodnie z planem na przeprowadzenie akcji wybraliśmy dzień, w którym od rana padało. Nieoczekiwanie stała się to powodem, iż rodzice nie wypuścili jednego z kolegów z domu, więc nie przybył na umówione tajne spotkanie. Wiec tylko z Darkiem, moim najlepszym kolegą i oczywiście członkiem Stowarzyszenia, jeszcze raz obejrzeliśmy ładunek i wymieniliśmy ostatnie uwagi przed akcją.

Do parku wyruszyłem jednak sam, bo Darek, który cierpiał na hemofilię, został u mnie w domu. Istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że z huk wywoła u niego niego krwotok z nosa a może i uszu, którego zatrzymanie będzie wymagało dłuższego pobytu w szpitalu. Darek nawet lubił być w szpitalu, tym bardziej, że zawsze wożono go do Warszawy karetką, a raz nawet samolotem. Ponieważ nikt z nas w Warszawie jeszcze nie był, mógł nam potem opowiadać fajne historie, ale że niedawno wrócił po wyjątkowo długim leczeniu, to na razie nie miał ochoty na kolejny wyjazd. Umówiliśmy się, że zaczeka aż wrócę.

Tak więc w parku znalazłem się sam niosąc lont, zapałki i puszkę Marago skryte pod ortalionowym płaszczem. Pień upatrzonego drzewa miał może 20 centymetrów średnicy, a wychodzące z niego korzenie tworzyły splątany kosz wrastający w brzeg. Prędzej czy później drzewo albo osunęłoby się samo, albo zostało wycięte, więc nie odczuwałem większych skrupułów poświęcając je dla nauki. Puszkę umieściłem w korzeniach, umocniłem kostkami zwalonego w pobliżu granitu, szybko rozciągnąłem długi lont pozwalający skryć się za drzewem stojącym w bezpiecznej odległości. Dobyłem zapałek i przystąpiłem do odpalania. Byłem dobrze przygotowany, ale mocno lało i nawet zapałki sztormowe, nie dawały się łatwo zapalić. Kiedy po kolejnych próbach pojawił się płomień, mój wodoodporny lont był tak zamoknięty, że gasł natychmiast. Po dalszych kilku próbach zupełnie straciłem nadzieję – lont był do wyrzucenia. W kieszeni miałem kawałek zapasowego lontu, był jednak krótki, niewiele ponad metr. Położyłem go ostrożnie na mniej mokrym podłożu, a nad nim ułożyłem namiocik z liści. Ponieważ był naprawdę krótki, ucieczkę trzeba było zacząć natychmiast po zapaleniu. Za pierwszym razem odbiegłem daleko, jednak wybuch nie nastąpił. Wróciłem i tym razem huk nastąpił prawie natychmiast po odpaleniu, nie zdołałem odbiec na większą odległość gdy dosłownie walnął mnie w plecy. Uciekałem co sił i niewiele z samego wybuchu zobaczyłem, tylko końcowe ślady rozprysku na wodzie, gdy na moment odwróciłem się przez ramię. Z ułamków obrazu, jaki pozostał mi w pamięci wydało mi się, że granitowe kamienie nie uniosły w powietrze tylko stoczyły do wody. Mimo dumy i przeżywanych emocji odczułem też pewne rozczarowanie.

Mimo wcześniej powziętego planu by odbiec tylko trochę, a potem z pewnej odległości ocenić sytuację, zatrzymałem się dopiero pod domem. Darek z wypiekami wysłuchał relacji, po czym stwierdził: Chyba pierwszy raz jesteś bledszy ode mnie.

Ślady mojej eksplozji widniały jeszcze długo w krajobrazie, z czego byłem bardzo zadowolony. Wyrwa w brzegu i powalone drzewo były przekonującym świadectwem udanego eksperymentu. Przyprowadzałem do nich wielu kolegów, a także jedną koleżankę, która nie dawała wiary w prawdziwość opowiadanego zdarzenia. Minęło kilka tygodni zanim przerwane prace zostały wznowione, powrócili robotnicy, oczyścili stawek z zalegających pniaków, zabrali też moje drzewo, wybrukowali brzegi, wyżwirowali alejki i przywrócili ławki. Żalu za wysadzonym drzewem nie odczułem, a mimo prób przypomnienia nawet nie wiem, jakiego było gatunku. Przyzwyczaiłem się natomiast do regularnego odwiedzania parku, wyszukiwania w nim cichych zakątków i uważnego obcowania z przyrodą, pozostało też ze mną wspomnienie szaleńczego biegu.

W trakcie Biennale Sztuki Mediów WRO 2019 CZYNNIK LUDZKI/HUMAN ASPECT młody platan, sprowadzony do jednego z projektów artystycznych dotyczącego komunikacji roślin, po kilkumiesięcznej ekspozycji w Pawilonie Czterech Kopuł został przeniesiony do Parku Szczytnickiego. Posadzony tu na stałe znalazł w swoje miejsce, a za kilka lat osiągnie podobne rozmiary, co drzewo wysadzone przed dekadami.

Piotr Krajewski
Prezes Stowarzyszenia Wolnych Chemików
Prezes Fundacji WRO Centrum Sztuki Mediów

Autor

Piotr Krajewski

Gatunek

platan (Platanus)

Lokalizacja

Park Szczytnicki

istnieje